poniedziałek, 26 stycznia 2015

Sąd nad lekturą, czyli szklanka do połowy pełna

Nie zliczę w ilu miejscach i z iloma osobami rozmawiałam na temat lektur…
Uwielbiam wybierać. Wchodzę do biblioteki, przechadzam się między półkami… W księgarni oglądam okładki, upajam się zapachem nowego papieru, świeżego druku. Kupuję też książki przez internet, nie tylko w wersji papierowej, ale i jako ebooki.


Uwielbiam to poczucie wolności, samodzielności.
Nikt nie zmusza mnie do przeczytania tej czy innej książki.
Jednocześnie korzystam z recenzji, list, poleceń innych osób. Czytam blogi moli książkowych, zerkam na opinie, listy TOP10, zachowując przy tym krytyczność spojrzenia.
Robię to, ponieważ lubię czytać, a mam świadomość, że muszę wybrać, bo nie starczy mi życia na przeczytanie wszystkiego.
Robię tak, ponieważ przez lata nabierałam sprawności czytelniczej. W tym tej umiejętności odkładania na półkę książki, której w tym momencie „nie czuję” i bez zniechęcenia sięgnięcie po inną.

W sytuacji szkolnej spotykają się dzieci, takie jak nasze. Czytające chętnie i dużo. Przez lata nasiąkające atmosferą księgarni, bibliotek.
Ale pojawią się też osoby z domów, w których najgrubszą lekturą jest program telewizji lub broszura reklamowa supermarketu. Dzieci, które nigdy nie wybierały sobie książek… i nie potrafią tego zrobić. 
Zastanowiła mnie wypowiedź osoby, która podkreślając wolność wyboru własnego 3,5letniego dziecka, wspomniała o potencjalnym „wkurzeniu” córku, gdy dowie się, że ktoś za nią wybrał.
Czy w imię „wolnego wyboru”, mamy nie kupować książek aby dziecko się nie zdenerwowało, że to nie ono wybrało a ktoś zadecydowało? Brzmi kuriozalnie.
Taka wolność wyboru bywa też ograniczeniem.
Jest masa pozycji, po które nie sięgnęłabym, gdyby ktoś mi ich nie polecił. Bywa, że polecają mi moje własne dzieci. A ja z kolei polecam im. Tak, wiem, chodzi o narzuconą odgórnie listę…
Chciałabym uniknąć demonizowania „listy lektur”. Sama inicjatywa odświeżenia brzmi w moich uszach dobrze. Archaiczne, niechciane lektury, wyskoczą z ramek obowiązkowych. Kto wie, może tym samym zyskają nowych czytelników? W myśl zasady, że będę czytać to, czego nie muszę? ;-)
Pamiętajmy, że to też nasza, dorosłych (rodziców i nauczycieli) odpowiedzialność, by rozmawiać o liście lektur, jako propozycji a nie konieczności.  Rozmawiać o liście lektur tak, aby też nie sugerować dzieciom odpowiedzi, reakcji.
- Powiedz, czy chcesz przeczytać którąś książkę z tej obowiązkowej, odgórnie narzuconej listy lektur?
- Pójdziesz do szkoły to zobaczysz! Będziesz czytać lektury!
- O rany! Jak ja nienawidziłam tej książki! Co za nudy!
Na tym też polega wolność. Nie uprzedzać nieuprzedzonych.
Kto wie, może dlatego moje dzieci nie miały kłopotu z Historią żółtej ciżemki, albo nawet z trudną dla mnie historią Stasia Tarkowskiego?
Inicjatywa ma szansę odświeżyć listę lektur. I dobrze. Przy okazji łudzę się, że to jest szansa na otwarcie przestrzeni aby porozmawiać o tym co istotne. O tym aby nie sprowadzac książek do „przerobienia”… i zrobienia z nich testu znajomości lektury.
W szkołach pracują nauczyciele dobrzy, nauczyciele wspaniali i rzemieślnicy. Jak w kazdym zawodzie, spotkamy tych, za którymi pójdziemy. Spotkamy też tych, których nazwisk nie będziemy pamiętali.
„Czytatym” dzieciom nowa lista lektur nie zaszkodzi.
Nie zaszkodzi też tym nauczycielom, którzy korzystają z możliwości i wprowadzają własne lektury.
Rzemieślnicy mogą pracować realizując plan i program, realizując archaiczną listę lektur… Ale jeśli lista lektur będzie nowsza, może to jest szansa na ciekawsze lekcje języka polskiego dla „nieczytatych” dzieci, uczonych przez „rzemieślników”?
Karolina
[wpis ukazał się na blogu paczka]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz